Produkty na śniadanie kupujemy częściowo w GUM-ie, częściowo w delikatesach. Sklepy jak sklepy, ale architektura, w której są zlokalizowane robią wrażenie. Traktory, żniwiarki, uśmiechnięte dzieci, symbole glorii sowieckiej znaleźć można wszędzie: w mozaikach, na posadzkach, attykach... Klasa! Wprawdzie schodów ruchomych poza metrem nie uświadczy się, ale są za to żyrandole i marmury. Trochę jak w Horteksie na MDM-ie. Niestety ceny nas zaskakują. Jest tak jak w Polsce, a często drożej. No, OK, stolica.
Robimy 20 kilometrów wałęsając się po mieście, popijając kwas i podziwiając spójność architektoniczną Centrum. Stalinowski szyk. Ale cóż się dziwić skoro miasto było niemal całkowicie zniszczone w czasie II wojny światowej? W każdym razie można się poczuć... swojsko. Smutne jest to, że poza kościołem "polskim" św. Szymona i św. Heleny z początku ubiegłego wieku, a z pozostałych trzech barokowych kościołów jeden jest zamknięty na głucho, drugi mieści salę koncertową, której się nie udostępnia poza koncertami, a trzeci jest dziś... cerkwią.
Przyszedł czas na białoruski obiad. Szału nie ma, ale wszystko jest świeże i smaczne. Pokrzepieni idziemy poszukać miejsca kaźni żydów mińskich. Z trudem je odnajdujemy. pomnik robi wrażenie dorównujące butom na nabrzeżu Dunaju w Budapeszcie. Mamy już trochę dość czerwonych gwiazd, wiecznego płomienia, pomników komunistów (Dzierżyński stoi obok naszej kwartiry) i odpoczywamy na Wyspie Łez. Sama wysepka i to co na niej to pamiątka ku czci sowieckich żołnierzy zaginionych w wojnie afgańskiej. Miejsce fajne, z widoczkiem na odbudowane XIX-wieczne kamieniczki zamyka się wieczorem na kłódkę, więc musimy kontrolować czas.
W drodze powrotnej zahaczamy o dworzec, gdzie kupujemy bilety do Miru na dzień następny. Nie obyło się beż nerwów. Wspomnienie dworcowych kasjerek za głębokiej polskiej komuny to dziś niedościgły wzór na Białorusi. Nie do wiary!