Okazało się, że wszyscy mają te same problemy ze światłem. Nasi współtowarzysze to potwierdzają. Ufff... Więc nasz hotel widmo nie jest aż taki straszny.
Wyboistą drogą docieramy do An Thoi. Na pierwszy rzut oka - okropne miasteczko. Nic tam nie ma. Potem wsiadamy na statek i pływamy sobie wokół archipelagu An Thoi. Próbujemy łowić ryby. Nam sie to jednak nie udaje, ale są tacy, którzy złowili nawet ośmiornicę. :) Statek zatrzymuje się kilka razy, aby można było uprawiać snorekling. My się jednak nie decydujemy - jesteśmy cali spaleni. Poza tym osoby, które się zdecydowały mówiły o sporej ilości meduz. Robimy fotki załodze, która łowi jeżowce. W blasku Słońca mienią się wieloma kolorami. Generalnie rozkoszujemy się spokojem, ciepłem oraz piwem...
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o Bao Sai - piękną piaszczystą plaże. Niestety jest zaśmiecona, ale piasek wspaniały. Wcześniej zastanawialiśmy się nad tym, aby tam nocowac. Całe szczęście, że nie zdecydowaliśmy się na to. Tuż przy brzegu pływa mnóstwo kolorowych meduż. Robimy im fotki. Zbieramy nieco skorup krabów i też robimy im zdjęcia. Mi udało się nawet zrobić zdjęcie żywemu krabowi.
Potem wracamy już do Rainbow Restaurant (ta knajpa z której zamówiliśmy wycieczkę). Znów wyboista droga i odczuwamy początki choroby lokomocyjnej. Droga z dwóch stron ogrodzona ze względu na poligony wojskowe. Kierowca zawozi nas jeszcze do wsi, gdzie wiszą suszone ryby.
Potem - idziemy na kolacje do naszej kanjpy - tam błędnik nasz wraca do normy. Wieczorem znów problemy ze światłem...