Rano pobudka i jeszcze spacer do dżungli. Przecież po to tu przyjechalismy. :) W dżungli poszliśmy tym razem w inną stronę, nie natknęlismy sie na żadne stworzenia, ale... liany. W związku z tym zapragnałem być Tarzanem i pohuśtałem się na nich trochę. Wychodzac z dzungli natknęlismy się na domek. Delfin uświadomił nas, że mieszka tu starszy syn naszych Indian z żoną. Właściwie ich "mieszkanie" niewiele różniło się od "mieszkania" naszych Indian, co widać na zdjęciu poniżej.
Po powrocie zjedliśmy ostatnie sniadanie z Indianami i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety nie mieliśmy szczęścia i zaczęło padać. Czekaliśmy przez chwilę na pick-upa, ale ten nie przyjeżdzał. Przestało na chwilę padać i uznaliśmy, że ruszamy pieszo. Pokonamy choć trochę drogi. Zawsze to bliżej celu. Znów sie rozpadało. Ale tak, że bylyśmy cali mokrzy, a przecież zmierzaliśmy powoli w stronę "zburzonego mostu". I czekała nas ponownie przeprawa wagonikiem. Więc atrakcje tego dnia miały się dopiero zacząć. A tu... deszcz...
Przeszliśmy niezły kawałek, nawet przeszliśmy ten rozmokły odcinek drogi nad przepaścią... I w końcu nadjechał pick-up. Wsiedliśmy przemoknięci i marzyliśmy już tylko o suchym, ciepłym miejscu. Dotarliśmy do rzeki. Tam, całe szczęście, bez problemu udało nam się dostać na drugą stronę rzeki. Autobus już czekał na pasażerów. Wsiedliśmy do niego, przebraliśmy się w jakieś suche ubrania (z dna plecaków) i ruszyliśmy w drogę autobusem, w końcu pod dachem...