Następnego dnia rano wyruszyliśmy w kierunku Key West. Prowadził F. Ja czułem się jeszcze zbyt niepewnie na drogach USA.
Po drodze wstąpiliśmy na śniadanie do przydrożnego baru (pierwsze zdjęcie). Bar ogromnie mi się spodobał. Był jak na filmie. Była gruba pani rozlewająca amerykańska kawę i mówiąca "Hey Baby". Az nie chciałem się stamtąd ruszać...
Kiedy dotarliśmy do Key West byliśmy nieco zmęczeni, ale i tak po chwili wybraliśmy się na pierwszy spacer po wysuniętym najbardziej na południe skrawku USA.
Key West jest niedużym miastem, gdzie właściwie człowiek czuje się bardzo swobodnie. Właściwie nikt na nikogo nie zwraca uwagi, główną ulicą miasta idą w paradzie: raz Jamajczycy, potem - Drag Queen, a potem murzyni, potem kowboje...
Tam spędziliśmy łącznie 3 dni. W ciągu tego czasu plażowaliśmy, zwiedziliśmy dom Hemingwaya, spacerowaliśmy, piliśmy piwo, odwiedziliśmy Bath & body - fajny sklepik z kosmetykami. Ponoć jest tylko w Stanach.
Przedostatniego dnia postanowiłem, że trochę muszę pojeździć tym naszym wynajętym Huyndai-em, gdyż czeka mnie długa droga do Orlando z Miami.
Przedostatni dzień to był dzień wyborów prezydenta USA. Poszliśmy zatem do jednej z knajp na piwo i aby poddać się najpopularniejszemu tematowi na świecie. W każdej niemal knajpie odbywał się wieczór wyborczy - duży telebim i wszystkie stoliki poustawiane tak, aby można było bez problemu to oglądać. Kiedy wyniki z połowy stanów USA były znane i okazało się, że Obama ma przewagę - uznaliśmy, że na nas już czas. Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy się, popływaliśmy w przyhotelowym basenie i poszliśmy spać.