Po przylocie dość szybko udało się nam przejść odprawę paszportową i... wypuścili mnie na teren Stanów... :)
Przed lotniskiem czekał już na nas F., który jest amerykaninem polskiego pochodzenia i mieszka na stałe w Waszyngtonie. Zobaczyłem żółte taksówki i przez chwilę poczułem się jak w filmie. Przez chwilę, bo wsiedliśmy do autobusu. Tam czułem się zgoła inaczej. Całe szczęście droga nie trwała zbyt długo - chodziło tylko o dojazd do wypożyczalni aut.
W wypożyczalni F. rozmawiał z panią w okienku. Okazało się, że nie mogą dać nam samochodu na moje prawo jazdy, gdyż nie wziąłem oryginału. Miałem tylko międzynarodowe prawo jazdy, ale nie wziąłem z Polski oryginału. :( F. z wyraźną niechęcią zgodził się wziąć samochód na siebie. Pani poinformowała nas, że mogą nam dać tylko jakiś duży samochód. Ale F. nie chciał, więc poczekaliśmy chwilę i pani z okienka zawołała nas, gdyż pojawił się Hundai Sonata. Bierzemy!
Dojechaliśmy nim do South Beach. Tam nocowaliśmy w hoteliku The President - oczywiście w stylu Art Deco. Kiedy dojechaliśmy do hotelu - było na tyle późno, że od razu wybraliśmy się na kolację na Ocean Drive. Ja zaproponowałem, że zapłacę za kolację. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kelner przyniósł rachunek na ponad 60 USD.
Moje zaskoczenie wzięło się z 2 powodów: po pierwsze w Menu ceny nie zawierają podatku - więc trzeba do każdej ceny podatek doliczyć samemu, po drugie w knajpach w Stanach automatycznie doliczany jest napiwek. Była to zatem pierwsza lekcja obyczajów w USA.
Potem wróciliśmy do hotelu, wziąłem prysznic i poszedłem spać. W końcu w Polsce była już jakaś 3 lub 4 rano.