Sam lot okropny - mało miejsca na nogi, do tego same wycieczki rozmodlonych członków Rodzin Nazaretańskich do Ziemi Świętej. Baliśmy się, że zaczną śpiewać jakieś pieśni religijne. Całe szczęście obyło się bez tego.
Po wylądowaniu w Tel Avivie urzędnicy imigracyjni po raz kolejny, pełni idiotycznych wątpliwości, traktują nas bardzo obcesowo. W końcu jakby z łaski pozwalają nam przekroczyć granicę terytorium Izraela. 10 metrów dalej dwie agentki służb bezpieczeństwa przepytują nas na okoliczność pobytu w Malezji i Indonezji kilka miesięcy temu.
Na lotnisku chcę kupić wodę z automatu, gdyż wszystkie sklepy jeszcze są zamknięte. Automat nie czyta mojej karty. Ni stąd ni z owąd jakiś Izraelczyk kupuje wodę swoją kartą i... daje mi ją, nie chcąc ode mnie żadnych pieniędzy. Czuję się zażenowany.
Wylądowaliśmy około 3.30, a czekamy na lotnisku do 5.00 na pierwszy autobus. Zabiera nas na oddalone o kilkaset metrów skrzyżowanie, na którym mamy łapać kolejny autobus, do Jerozolimy. Niestety przyjedzie on dopiero za 2 godziny! Koszmar. Półprzytomni witamy wschód słońca i obserwujemy startujące z lotniska Ben Gurion samoloty.
Po przyjeździe do Jerozolimy mamy tylko czas na toaletę, kawę i pyszne drożdżowe rogaliki z czekoladą. O 8:00 odjeżdżamy już autobusem do Beit Shean i po kilku kontrolach docieramy około 10:00 do przygranicznego miasteczka.