Pobudka o 6.00 i gnamy na autobus. Szczęśliwie w pokoju mieliśmy darmową kawę i oraz czekoladki, więc nieco ocuceni jesteśmy na dworcu po jakimś kwadransie. Droga do Ottawy zajmuje nam 5 godzin. Jeden przystanek na siusiu i kanapkę. Popołudniem docieramy do naszego hostelu. Zamysł był taki: śpimy w byłym XVII-wiecznym więzieniu. Więzienie jak się patrzy: sanitariaty na korytarzu i nieznośna akustyka. Za oknem, na dziedzińcu jakiś piknik muzyczny czy coś takiego. Ruszamy w tour po mieście. Wielkie ono nie jest, ale przestrzenie do pokonania są ogromne. Przynajmniej dużo zieleni, gazonów, ławeczek. Idzie odpoczywać, choć zaczyna wiać. Pojawiają się nad nami straszne chmury, ale nie pada. Za to miasto cudownie oświetlone popołudniowym słońcem. Po drodze odkrywamy gigantycznego pająka Loiuse Bourgeois. Jemy coś w tajskim wyszynku, kupujemy trzy czekoladowe fudge i wracamy na nocleg, który miał być w miarę tani (o ile w Kanadzie cośkolwiek może być takie) i z charakterem. No to i mieliśmy: cela więzienna szerokości półtora metra i maraton zespołów rockowych na spacerniku do 2.00. Noc była krótka i nerwowa. Miotamy przekleństwami. Nie słyszymy tego co do siebie mówimy. Scena w linii prostej jakieś 7 metrów od nas. Koszmar!