Drugi dzień w dżungli był już dużo spokojniejszy. Powoli przywykłem do takich warunków życia. Więc... po śniadaniu poszliśmy do dżungli w celu wykopania korzeni odpowiedniej rośliny. Korzenie te używane są przez Indian do "otumanienia" ryb. Innymi słowy, po rozbiciu korzeni w strumieniu, czy w rzecze ryby tam pływające zachowują się jak pijane. Można je łapać gołymi rękoma.
Okazało się to najprawdziwszą prawdą. Więc wykopaliśmy odpowiednie korzenie, następnie poszliśmy w górę strumienia i tam na kamieniach zaczęliśmy rozbijać te korzenie. Wypłukiwaliśmy je w wodzie, a one wydzielały jakieś soki podobne do mleka - przynajmniej z barwy. Więc "zamleczyliśmy" cały strumień i zobaczyliśmy, że ryby zaczęły pływać jakby straciły błędnik: bokiem, trudno im było utrzymać się w pionie, łatwo zderzały się z przeszkodami (gałęzie, kamienie). Można je było chwytać gołymi rękoma...
Złapaliśmy pokaźne wiaderko ryb i przynieśliśmy je Mamie - ona przygotowała z tego obiad - zawinęła je w liście bananowca i włożyła do ogniska. Muszę powiedzieć, że świeżo złowiona ryba smakuje wyśmienicie.
Po obiedzie odpoczęliśmy sobie chwile na hamakach. W miedzyczasie okazało się, że tak pracowicie przygotowywana przez Mamę Chicha jest już gotowa. Chicha - to lekko alkoholowy napój z różnych owoców. Owoce po zebraniu są obierane ze skóry, a następnie kobiety-Indianki przeżuwają te owoce i wypluwają do dużego garnka. Chodzi o to, aby dostały się tam soki trawienne człowieka. Wtedy owoce te w odpowiedni sposób fermentują. Gdy przeżute owoce postoją kilka dni nabierają mocy i są idealne do konsumpcji. Odcedza się wtedy fusy i pozostaje pomarańczowy (na zdjęciu poniżej) napój. Bałem się trochę go spróbować, ale okazał się mieszaniną naszego podpiwku z sokiem owocowym. Generalnie nie jest to coś, co piłbym jakoś bardzo chętnie. Oczywiście po wypiciu Chichy od razu zrobiliśmy duży łyk whisky. Dla zneutralizowania soków żołądkowych. :)
Potem Delfin zabrał nas na przejażdżkę canoe. Popłynęliśmy w dół rzeki Rio Makuma. Właściwie zajęło to nam około 20 minut. Droga z powrotem (w górę rzeki) zajęła nam jakieś 1,5 godziny. Mimo tego, że Delfin wciąż się popisywał na canoe (z resztą nie tylko tam), dbał o to, aby nikt z nas nie wypadł do wody (tym bardziej, że mieliśmy aparaty fotograficzne ze sobą).
Po powrocie Fabio (ten środkowy syn) pokazał mi owoce kakaowca i prosił abym zerwał jeden z nich. Zerwałem i dałem mu ten owoc. On rozłupał go na pół i dał mi jedną połowę, a drugą wziął sobie. Pokazał mi abym jadł miąższ ze środka. A jak tylko okazało się, że u mnie się już skończył ten miąższ, który można jeść Fabio wrzucił mi do mojej połówki jeszcze trochę miąższu od siebie. Potem pokazałem mu w aparacie zdjęcia, które zrobiłem u nich. Zobaczył sam siebie, brata, mamę, tatę... Wtem dotknął opaski od aparatu w taki sposób, jakby był to największy skarb. Można powiedzieć musnął tylko tą opaskę, chcąc jej dotknąć, ale bojąc się jednocześnie jaka będzie moja reakcja. Okazało się, że na to zareagowała mama - ganiąc Fabia, by nie dotykał nie swoich rzeczy. Powiedziałem oczywiście, że nic sie nie stało ale też zrobiło mi się przykro z jego powodu.
Wieczorem łowiliśmy jeszcze ryby przy pomocy wędki... I udało mi się złapać kilka dużych okazów glonojadów i innych. I muszę przyznać, że takie łowienie ryb sprawia dużo większą przyjemność... A przy kolacji mówiliśmy rodzicom-Indianom o lampach solarnych. Które przez cały dzień magazynują światło, a w nocy świecą. Nie potrzeba do nich żadnej elektryczności - więc łatwo można byłoby je zainstalować u Indian. Tata-Indianin wyraził zaciekawienie, zapytał o ceny... Z tego co pamiętam lampy takie to jakieś grosze - od 8 do 20 zł - więc powiedziałem, że od 3 do 7 dolarów. Umówilismy się, że jak następnym razem będziemy w Ekwadorze, odwiedzimy ich, przywieziemy ze sobą lampy i będziemy mogli u nich zostać za free przez kilka dni. :) Zatem jeśli ktoś z Was sie chce tam wybrać - weźcie ze sobą przynajmniej jedną lampę solarną.