Droga trwała około 2-2,5 godzin. Mijaliśmy pola ryżowe, góry, pola ryżowe, znów góry, kamieniołom... W pewnym momencie jedziemy drogą i widzimy przed nami jakichś robotników. Zrzucają na drogę kamienie z bardzo ostrymi krawędziami. Nasz kierowca wysiadł, porozmawiał z nimi chwilę, po czym wsiadł z powrotem i pojechaliśmy dalej, znaczy przez te kamienie. Trochę się bałem, czy opony wytrzymają... Ale wytrzymały. :)
To co zobaczyliśmy - było niesamowite... Warto było zapłacić więcej za ten przejazd. Targ... niby nic, a jednak. Pośród niczego, pośród gór. Nie było tam żadnego miasteczka, żadnej chatki, chałupki, nic. Jedynie targ.
Jest to teren zamieszkany przez mniejszości narodowe w Wietnamie. Kobiety z mniejszości ubierają się bardzo tradycyjnie. Wszystkie Pani miały na sobie kolorowe stroje, kolorowe chusty. Wyglądało to naprawdę pięknie. Najciekawsze było jednak to, że nie było tam wielu turystów. Większość ludzi była "tamtejsza".
Sprzedawane towary były mniej interesujące niż sami ludzie. Chociaż udało się nam kupić kolczyki dla koleżanki, która uwielbia egzotyczną biżuterię. Prócz biżuterii, ubrań, materiałów sprzedawano także sporo spożywczych produktów: banany, ryż, trzcinę cukrową i inne. Głodni kupiliśmy trochę bananów, które smakowały jak świeżo zebrane z drzewa: miękkie, słodkie, pyszne.
Zaskoczyło nas jeszcze jedno - zakład fryzjerski na świeżym powietrzu z widokiem na góry (sami sprawdźcie poniżej).
Potem postanowiliśmy, że wracamy... do Bac Ha.
W Bac Ha znaleźliśmy hotel i... w końcu się wykąpaliśmy... Zjedliśmy coś i popiliśmy Whisky (jeszcze z Polski).
Wieczorem poszliśmy sobie pozwiedzać miasteczko i zaszliśmy na kawę do jednej z knajpek. Muszę powiedzieć, że bardzo nam smakowała. Od tej pory często kusiliśmy się na kawę.