Po śniadaniu, lądujemy autobusem w trochę obskurnej części miasteczka Niagara Falls. Po 40-minutowym spacerze wzdłuż rzeki ukazują się naszym oczom oba wodospady Niagara. Widok zapiera dech! Decydujemy się na rejs łódką pod same kaskady. Dostajemy plastikowe płaszczyki, ale właściwie nic one nie dają, bo im bliżej spadającej wody, tym bardziej jesteśmy mokrzy. Widzimy gigantyczne wiry i adrenalina od razu skacze. Naprawdę warto było! Po stronie amerykańskiej widok z pewnością gorszy - tutaj wszystko jak na dłoni. O tłumach raczej mówić nie można. Ale o wyludnieniu okolicy też nie. Jest po prostu przyjemnie. Pogoda dopisuje.
Po południu ruszamy z powrotem na dworzec autobusowy. Tym razem nie wzdłuż rzeki ale przez miasto, które okazuje się małym Las Vegas. Kicz i kasyna. W sklepach straszne buble i tandeta. Autobus spóźnia się, potem stoimy w korkach przed Toronto. Coś tam jemy i wracamy do hostelu. Po drodze spostrzeżenie: dziwnie tu się ludzie zachowują na ulicy: piesi przechodzą niespiesznie przez skrzyżowanie po jego przekątnej, a kierowcy bez żenady cofają nawet będąc na jego środku! Nikt nie trąbi - pełna kultura. :-)