Rano, niespiesznie zmierzamy w kierunku Quincy Market by zjeść jakieś śniadanie przed promem do Provincetown. I co się okazuje? Prom, na który mamy bilet odpływa za jakieś pół godziny, ale z zupełnie innego miejsca niż to, w którym się znajdujemy. Cudem prawie, biegiem i bez śniadania udaje nam się odnaleźć "nasz" prom. Zrobiliśmy ze 3 kilometry. Po półtorej godzinie dopływamy do uroczego miasteczka. W porcie wita nas polska flaga. Nikt nie wie dlaczego, nawet pani w Izbie Handlowej. Ale robi się miło. Niespieszna atmosfera, słońce bez jednej chmurki, zapach z piekarni portugalskiej... Oj, podoba się nam. Wypijamy kawę, jemy pasteis de nata i lądujemy... na plaży. Mamy jeszcze ze 3 godziny do zameldowania się w hotelu. Jest tak sennie, że oczy same się nam zamykają. Jemy lunch i decydujemy iść na wydmy. Jakieś 8 kilometrów. Trasa wspaniała tylko, że wszędzie wzdłuż niej rosną najprawdziwsze olbrzymie kozaki! I co robić? Iść na wydmy, czy zbierać grzyby? A zachód słońca tuż-tuż... Próbujemy pogodzić jedno z drugim. Niestety nie mamy nic, do czego można by grzyby zbierać. Koszmar! Docieramy na wydmy. Jest przepięknie. Posiedziałoby się trochę, ale mamy jeszcze 8 kilometrów po ciemaku do miasteczka. Po drodze w specjalnie oznakowanych miejscach odgrzebujemy ukryte wcześniej grzyby.:-)
Jest już za późno na knajpy. U Jamajczyków kupujemy jakieś ciasto. Na deser Lody Ben&Jerry's! Tu się nie schudnie...