Ale szczęście to jednak mamy. Przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Od rana świeci słońce. Jest chłodno, ale... Miasto na pierwszy rzut oka rozczarowuje, a może zaskakuje raczej niską zabudową. Taką jakąś prowincją. Jest za to zdecydowanie wielokulturowe. Po śniadaniu idziemy przez Chinatown do Katedry. Z zewnątrz jak katedra. W środku jak pałac z tysiąca i jednej nocy. Bajkowe wnętrze. Nic dziwnego, że pierwsze gardło kanadyjskiej piosenki - Celina brała tu ślub. Potem łazimy trochę bez ładu i składu po starej dzielnicy. Potem bulwar nadrzeczny, najstarszy kościół i... dopada nas głód. Wszędzie reklamuje się poutine. Nie jest to bynajmniej danie serwowane przez diasporę rosyjską. To frytki z "naszym" "skrzypiącym" serem, polane jakimś mięsnym sosem (pewnie z proszku). Nie jest to nie wiem jak wyrafinowane danie, ale zjadamy je ze smakiem. Po południu idziemy zobaczyć wiktoriańską zabudowę przy St. Louis Sq. Bardzo podobne do tych w San Francisco. Szkoda, że wiele kamieniczek ma zupełnie od czapy pomalowane fragmenty fasad. Ma tak być... "na wesoło". Po krótkim odpoczynku w hostelu decydujemy się na podobno bardzo bogate zbiory Muzeum Sztuk Pięknych (otwarte dłużej tego dnia). Na miejscu okazuje się, że o tej porze otwarta jest tylko jakaś wystawa czasowa - same bohomazy. Rezygnujemy. Ale chęci mieliśmy szczere. Za karę podejmujemy karkołomne wyzwanie - nocna wspinaczka na Mont Royale. Wszystko dla nocnej panoramy. Zlani potem wchodzimy na najlepszy taras. Widok wynagradza trudy. Wokół nas buszują szopy pracze. Wracamy metrem.