Budzi nas o świcie wydzieranie się gerez. Decydujemy przed śniadaniem wybrać się na pobliski targ rybny. Wejście 90 birrów za dwie osoby (z obowiązkowym przewodnikiem). Mnóstwo pelikanów, marabutów i wszelkiego innego ptactwa. Koczkodany też wyczekują przekąsek wrzucanych z knajpek znajdujących się na terenie targu. Dzieci patroszą zębami świeże ryby, walają się wnętrzności, rybie oczy na wagę etc. W małej hali swoista giełda rybna, a za nią knajpka ze stolikami.
Wracamy do miasta i idziemy na śniadanie. Przedtem kupujemy od obnośnego sprzedawcy „odganiaczkę much” z końskiego włosia (w etiopskich kolorach). Pijemy świeże soki i zajadamy się pieczywem z marmoladą, chociaż znienawidzona już jajecznica wysmażona na wiór też figuruje w karcie. Robimy sobie jeszcze porządny spacer wałem przeciwpowodziowym nad jeziorem. Wzdłuż zdezelowane ławki i kawiarnie pamiętające lepsze czasy Mengistu. Rok temu poziom wody był tak wysoki, że woda zatopiła cały nasz hotel. Aż trudno uwierzyć. Obserwujemy przeróżne ptaki, ale jakoś nam się nie chce popłynąć w głąb jeziora, by fotografować hipopotamy i krokodyle.
Dajemy spokój i wracamy do samochodu. Chcemy dziś trochę odpocząć nad jeziorem Langano, do którego trzeba jeszcze dojechać, a nawierzchnia woła o pomstę do nieba. Kupujemy na parkingu jeszcze paski ze skóry (50 birrów) a od dzieci patyczki do czyszczenia zębów. Wspieramy lokalny handel. Kiedy docieramy nad Langano, dociera do nas, ze okolica to totalne… No, w każdym razie infrastruktura ograniczona do minimum. Wynajmujemy najlepszy domek przy plaży, z tarasem (397 birrów). Szum fal, popołudniowa bryza i łyk koniaku działają bardzo kojąco. I tutaj wysoka woda zalewa nawet palmy. Jest wietrznie, ale mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Czytamy do wieczora na tarasie. Czujemy się jak na Cape Cod.
Na kolacji stada kelnerów i… much. Ci pierwsi nic nie robią, te drugie nie próżnują i doprowadzają nas do szewskiej pasji. Siadają na kęsie ryby niesionym do ust albo włażą do nosa, oczu. Koszmar! Mimo, że ryba (50 birrów) była bodaj najlepsza, jaką jedliśmy w czasie tego urlopu, to muchy popsuły nam i tę przyjemność. Czym prędzej płacimy i wracamy po ciemku do domku. Przed snem czytamy przy szaleństwie fal. Wtem pukanie. Kelner przynosi nam żel do mycia rąk, który zostawiliśmy na stoliku w restauracji. Podaje nam mówiąc „medicine”. To było bardzo miłe. Pogryzione w Yabelo miejsca bardzo swędzą…