David z Lasi Tours przyjechał pod nasz hotel o 8.30. Zawiózł nas do biura, gdzie zapłaciliśmy pozostała część ceny safari (1000 USD). Potem David poinformował nas, że dziś z nami jedzie jeszcze jedna osoba (a miała być para Holendrów), a jutro dołączą jeszcze 2 osoby. Nie bardzo się tym przejęliśmy i ruszyliśmy w drogę z przewodnikiem - Davidem (to inny David, nie ten z biura) i Saifem - kucharzem. Tym dodatkowym turystą był Takashi z Japonii. Nazywaliśmy go w skrócie Taka.
Jechaliśmy przez różne wioski (w jednej z nich kupiliśmy nawet hebanowe małpki), widzimy szlachtowanie bydła i dojeżdżamy do Tarangire. Na kempingu zostawiamy kucharza i nasze namioty. A tuż przed wejściem mamy mały postój - przewodnik musi kupić bilety. tuż przed wejściem stoi piękny baobab. Super! Przygoda się zaczyna!
Wjeżdżamy do Parku i niemal od razu widzimy zwierzęta - żyrafy, guźce, impale, antylopy gnu, strusia i gazele. To niesamowite, ale zwierzęta są oddalone od siebie tylko o kilka metrów. Żyrafa zjada liście akacji pod którym leżą guźce. Tuż obok pasa się impale, a w oddali widać słonie. Jedziemy trochę dalej - widzimy stado zebr i antylop gnu. David mówi, że to tylko część stada, druga część prawdopodobnie udała się do wodopoju. Kiedy wrócą tamte - do wodopoju uda się ta część która teraz czeka. Nie minęła chwila i widzimy z drugiej strony część stada wracającego z wodopoju. Dopiero kiedy cała druga część wróciła - tamte, które czekały ruszyły do wodopoju. Dotyczy to zarówno gnu jak i zebr. Bardzo często sobie towarzyszą.
Potem widzimy lamparta leżącego na drzewie. Niestety odpoczywa - widać jedynie zwisające łapy i ogon. Tuż pod jego drzewem - pawiany. Wyglądają jakby się o coś kłóciły. Następnie jedziemy dalej - do punktu widokowego. To jedne z niewielu miejsc, gdzie można wyjść z samochodu. David wręcza nam pudełka z lunchem i prosi, by uważać na małpy, które wyrywają jedzenie z rąk turystów. Widok z tego miejsca jest niesamowity - widać rzekę Tarangire i... słonie! Nareszcie. Udaje się nam zjeść cały lunch, małpom nie udało się nic wyrwać. I jedziemy dalej... Podjeżdżamy jeszcze do słoni - wyglądają fantastycznie (załączone plik video). Są też małe. Słodkie!
W międzyczasie widzimy w samochodzie obok dziewczyny z Niemiec, które spotkaliśmy w Arushy. Okazało się, że nocujemy na tym samym kempingu. Po kolacji siedzimy jeszcze z Taka i Karoliną (niestety jej towarzyszka źle się czuła, miała jakieś zatrucie, biegunkę i gorączkę). Pijemy tanzański gin (Konyagi), piwo (Kilimanjaro, Serengeti) i brandy. Jest , kiedy przychodzi do nas ochroniarz (Masaj), który wygląda na obnośnego handlarza, a okazuje się stróżem nocnym. Jest uzbrojony jedynie w maczugę i łuk ze strzałami. Niesamowity. Mówi, że zabił wiele lwów w swoim życiu i my mu wierzymy. Kiedy wszędzie strzela się w celu obrony - w Tanzanii do obrony nadal wystarcza maczuga i łuk. Dość późno idziemy spać - prawie o północy.