Mam wrażenie, że bardzo często używam słów: ruszyliśmy, poszliśmy, jechaliśmy itd. Ale zwiedzanie dzikiego zachodu faktycznie wymagało od nas ciągłego ruchu. Tym razem dotarliśmy do Page - tam znaleźliśmy nasz hotel i zapytaliśmy tam o jakieś atrakcje tego miasteczka. Pan na recepcji poradził nam zwiedzenie Horseshoe Bend oraz zaporę Glen Canyon na jeziorze Powella.
Uznaliśmy, że to doskonały pomysł na popołudnie - jednak najpierw musimy coś zjeść. Pojechaliśmy do centrum Page, po drodze mijając szereg kościołów różnych wyznań. Aż byliśmy zdziwieni dlaczego ich tu tak dużo? Dojechaliśmy do meksykańskiej knajpy, gdzie musieliśmy bardzo długo czekać na obsługę... No tak - im bliżej granicy z Meksykiem tym bardziej czuć już atmosferę "siesty".
Po lunchu pojechaliśmy na Horseshoe Bend - niby już widzieliśmy jak rzeka rzeźbi skały w kształcie "podkowy" w Dead Horse i Goose Neck, ale Horseshoe też robi wrażenie - chyba najciekawsze jest to, że sama rzeka była koloru zielonego. Pełna glonów i wodorostów z góry wyglądała super. Inna sprawa, że zdjęcia musieliśmy robić na leżąco - przy Horseshoe nie ma żadnej barierki i aby coś zobaczyć w dole trzeba się położyć na skale.
Potem na chwilę pojechaliśmy jeszcze do Glan Canyon Dam i Lake Powell, słońce powoli już zachodziło, więc długo tam nie zabawialiśmy. Wracając do naszego hotelu odwiedziliśmy jeszcze Walmarkt, który był po drugiej stronie ulicy. Chcieliśmy jeszcze wybrać się tam następnego dnia - by zrobić jeszcze jakieś zakupy, więc Franek zaproponował, że nas podwiezie. Byliśmy nieco zdziwieni, bo sklep jest na prawdę po drugiej stronie - wystarczy przejść ulicę i już! Więc powiedzieliśmy, że jeśli nie chce nie musi tak wcześnie wstawać - możemy przecież przejść pieszo. Fanek odpowiedział nam, że przecież to niebezpieczne. Nieco nas to ubawiło - podejście amerykanów...
Stanęło jednak na tym, że po śniadaniu sami poszliśmy następnego dnia rano do Walmarktu, potem wyruszyliśmy w kierunku centrum Page, gdzie miała się zacząć zarezerwowana wycieczka do Antylope Canyon.