Lot Vietnam Airlines z Hue do Hanoi rezerwowany był jeszcze w Sajgonie. Byliśmy już trochę przyzwyczajeni do standardu Vietnam Ailines. I tym razem też nie zawiódł. Stewardessy bardzo atrakcyjne dla oka i miłe. Do tego jedzenie serwowane na pokładzie jest dość smaczne. Dostępne są też na pokładzie gazety w języku angielskim. Po wylądowaniu w Hanoi zrobiło mi się nawet nieco smutno, że to już ostatni lot tymi liniami.
W busie do centrum Hanoi poznajemy cztery Australijki. Są to starsze (powyżej 50-tki) panie, bardzo zabawne i smieszne. Po drodze radzimy im zwiedzanie gór pod granica z Chinami - Bac Ha i Can Cao oraz Sa Pa.
Znajdujemy hotel w starej dzielnicy Hanoi - jest dużo tańszy niż hotel, w którym spaliśmy na początku wyprawy przy jeziorze Hoan Kiem. Tam rezerwujemy wycieczkę jednodniową do Halong i idziemy w kierunku Katedry Św. Józefa, chcemy też zwiedzić inne świątynie. Jednak wszystkie są pozamykane.
Idziemy też na bazar. Kupujemy kila rzeczy. I spotykamy... znajome Australijki. Kupują buty. :) A my wreszcie decydujemy się kupić owoce, które nas intrygowały od dłuższego czasu, ale były dość drogie. Teraz jednak sie decydujemy. Potem idziemy jeszcze do sklepu z elektroniką (ale ceny nie bardzo konkurencyjne), potem internet. Mozna stwierdzić, że nieco się nudzimy i przykro nam, że za dwa dni będziemy musieli wracać.
Głodniejemy i idziemy do ulicznej knajpy. Tam zjadamy pyszne pierogi smażone w głębokim tłuszczu. Są naprawdę fantastyczne (poniżej kilka zdjęć z knajpy) z piwem. Kupilismy też piwo na ewentualne prezenty. Wracamy do hotelu, higiena i spanie. Następnego dnia czeka nas Halong.