Śpimy prawie do oporu. O 10.00 idziemy na śniadanie i przed 12.00 oddajemy klucze od pokoju, zostawiamy duże plecaki w recepcji i kierujemy się na największy w Afryce bazar, zwany po okupacji włoskiej – merkato. Nie mamy niczego szczególnego w zamyśle, ale takie miejsca są zawsze ciekawe. A czasem dość autentyczne przy okazji. Po godzinie marszu czuć, że chyba jesteśmy już blisko. Pachnie, śmierdzi, ludzie z pakunkami na głowach, gwar, pieniądze z ręki do ręki… Blaszane kramy, małe sklepiki, przekupnie na klepisku. Jak na komendę zaczynamy kichać . W powietrzu pojawiają się ostre aromaty przypraw. Kichamy! Zasmarkani kupujemy ich trochę i zaczynamy się kręcić tu i tam. Znajdujemy jakieś orzeszki, które na pewno w Polsce będą nam smakować jeszcze bardziej. Pijemy coś dla ochłody w knajpce i dalej przemierzamy kilometry targowiska. Gdy zaczyna się błoto, powoli się wycofujemy. Na odchodnym kupujemy sobie nieziemsko pachnące bułki w „Harrar Bakery”. Pieczywo arabskie jest bezkonkurencyjne.
Wychodzimy z bazaru i kierujemy się w drogę powrotną. Na ulicach mnóstwo żebraków oraz bezdomnych, którzy pozawijani w koce przesypiają największy skwar. Już w okolicy hotelu zaglądamy do włoskiej restauracji, o której Abey nam wspominał. Zamawiamy pizzę i tagliatele, bo okupacja Etiopii okupacją, ale żołądek już zaciera ręce na włoskie smaki. I rozczarowanie: pizza była z pieca elektrycznego, co gorsza makaron był odgrzewany. Koszmar! Nie bez kozery mówi się więc, by jeść dania kuchni regonu. Ale nam się zachciało smaku Toskanii. A kosztować kosztowało. Źli na siebie i na knajpę modlimy się, żeby nie przesiedzieć całego lotu w toalecie. W hotelu umawiamy taksówkarza na lotnisko. Robi się chłodno. Idziemy na herbatę. Zabieramy plecaki z recepcji, wyciągamy polary i powoli coraz częściej zerkamy na zegarek.
O umówionej porze zjawia się taksówkarz - znów psuje się taksówka. Jedziemy zatem inną. Na lotnisku odprawa sprawna. Lot punktualnie o 23.55.