Wychodzimy na śniadanie po 10.00 (!!!). Spotykamy naszego przewodnika, który proponuje nam zrobienie drugiej tury po kościołach rano (mimo, że dzień wcześniej postanowiliśmy, że to będzie popołudnie). W sumie zgadzamy się, bo wizja wolnego popołudnia wydała nam się nawet kusząca. Śniadanie zjemy później...
Resztki fresków są słodkie, bo przepełnione średniowieczną naiwnością, przypominają dzisiejsze postaci z kreskówek. 2 godziny mijają szybko i mimo wszystko z ulgą żegnamy naszego przewodnika. Idziemy na upragnione śniadanie i sok. Nie przychodzi nam do głowy, by zapytać o cenę. I tu błąd. Po opróżnieniu przez nas brudnych szklanek wieśniaczka żąda od nad 200% normalnej ceny (20 birrów za szklankę). Nie majątek, a jednak człowiekowi nieprzyjemnie. Mówimy jej, co o niej myślimy, płacimy i postanawiamy zajrzeć do dolnej części miasteczka.
Znajdujemy zagłębie pamiątkarskie. Kupujemy po koszulce, gustowny mały krzyżyk z Lalibeli do czyszczenia uszu i wspinamy się do „centrum” Lalibeli. Raczymy się sokiem z awokado (rewelacja) i jemy późny lunch (makaron z pomidorami). Wleczemy się do hotelu. Po drodze niesamowicie wolny Internet doprowadza nas do szału. Mijamy bijących się ludzi przed naszym hotelem. W hotelu wszędzie słyszymy Czechów. Więc jest śmiesznie. W ogóle Etiopia jest wśród nich bardzo popularna. Czytamy trochę i kładziemy się spać, bo o 6.00 trzeba wstać.