Wyjeżdżamy o 7.30. Chyba znów mnie coś pogryzło. Wszystko przez stary, zmechacony koc, który wciągnąłem pod moskitierę na wypadek chłodnej nocy. A może to jednak jakaś wysypka? Nic to! Przed nami – Awassa.
Zatrzymujemy się na śniadanie w eleganckim Yabelo Motel na trasie kenijskiej, gdzie zjadamy toasty z dżemem, o czym nasze osłabione żołądki marzyły już od kilku dni. Następnie zatrzymujemy się na największym targu bydła. Jest też dużo wielbłądów, bo i region już bardziej muzułmański. Mijamy zagłębie kawowe w Wielkim Rowie Afrykańskim. Kilometrami ciągną się plantacje kawowców, chociaż tych malutkich, przydomowych też nie brakuje. Droga dziurawa jak dobry ser szwajcarski. Na lunch skubiemy injerę oraz trochę ryżu z warzywami.
W Awassie zjawiamy się koło 16.00, jedziemy prosto de hotelu nad jeziorem o tej samej nazwie (450 birrów za domek). Przed laty cały kompleks należał do Selassje, ale dziś nieco podupadłszy, stoi otworem przed zwykłymi turystami. Czujemy się w siódmym niebie: łazienka z ciepłą wodą, porządne światło, elektryczność non-stop, wygodny materac z ogromnym łóżku… Nad domkiem harcują gerezy z puchatymi, białymi ogonami. Zamawiamy przepyszny sok ze świeżych mango i korzystamy do woli z gorącego prysznica.
Wieczorem zapraszamy Abey’ego na kolację na mieście. Niby miało być łatwo trafić. Za dnia tak, ale przy baraku świateł ulicznych wieczorem trochę błądzimy, ale w końcu udaje się nam. Zasiadamy do posiłku: ryba, ananasy, piwo. Jak na złość much nie ma. Albo są bardzo inteligentne. Wracamy do hotelu, bo jednak kolejny dzień w samochodzie dał się nam we znaki. Śpimy jak zabici.