Droga do Jinki jest nieco lepsza - więc po 90 minutach jesteśmy już na miejscu. Zatrzymujemy się w GOH Hotel (150 birr za pokój na tyłach) i idziemy do restauracji na lunch. Nie ma wymarzonego kurczaka, choć w menu jest. Bierzemy więc znów makaron z warzywami. Warzywa stanowi odrobina startej marchewki i kilka łusek cebuli. Ale co tam. Abey powiedział nam, że w Jince warto odwiedzić Muzeum Południowej Doliny Omo.
Droga wiedzie pod górę - wśród chałup i zagród. Nie możemy się tam dowlec. W końcu jest. W Muzeum płacimy 30 birrów/osobę i oglądamy interesującą ekspozycję. Niestety film o "Stick fighting" ("Tribe Suri" produkcji BBC) odtwarza się tylko we fragmentach - więc rezygnujemy z jego obejrzenia. Po wyjściu z Muzeum spotykamy bardzo sympatycznego chłopca, 13-letniego "przewodnika" po okolicznych wioskach plemienia Ari. Trochę z nim gawędzimy. Z tarasu rozpościera się kapitalny widok na miasteczko. Wracamy przez zamykany właśnie bazar owocowo-warzywny, fotografujemy też czynne do niedawna lotnisko (a dokładniej pas startowy), na którym chłopcy grają w piłkę i wypasa się krowy. Podobno, gdy lądowały tu samoloty też grano na nim w piłkę i wypasano krowy.
Po piwie zamawiamy cielęcinę i wołowinę. Miała być uczta, ale mięso okazało się twarde jak podeszwa. Pewnie kucharz nie wie, że solimy na koniec. Jednak głód jest tak wielki, że częściowo pochłaniamy nasze dania. Wracamy do pokoju. Jest bez łazienki, a o wspólnej toalecie lepiej nie mówić. To nie toaleta lecz dół kloaczny z miliardami insektów. Moskitiera jest za mała i ciągle się obrywa... Zasypiamy. Jutro w planach wioska Mursi.