Co tu dużo mówić: noc nie należała do najlepszych - wokół chrapanie, deszcz (pojedyncze, ale ogromne krople), duszno. Jesteśmy strasznie niewyspani, ale dziś na szczęście zaczynają się konkrety - wizyta w wiosce Kolcho u plemienia Karo oraz na targu w Dimece. Jak się okazuje, to i tak dużo jak na jeden dzień, bo 35 kilometrów pokonuje się tu w ponad godzinę. Trzeba więc będzie na bieżąco decydować gdzie jedziemy. Apetyt na wioski trzeba nieco utemperować. Jemy śniadanie (jajko) i kupujemy na drogę wodę. O ile w innych częściach Etiopii woda kosztuje 10 birrów - tu już 12. Jedziemy najpierw drogą bitą, obok niej znajduje się droga utwardzona. Nie jest jeszcze oddana do użytku aby nikt - broń Boże - na nią nie wjechał leżą na niej kamienie poukładane przez wynajętych ludzi. Prawdopodobnie kiedy już w końcu zostanie oddana do użytku - przyjadą ważne osoby w państwie by ją oficjalnie otworzyć. Póki co, od przeszło czterech lat droga - mimo że gotowa, niczemu nie służy. Co i rusz odbijamy od niej to w lewo to w prawo i strasznymi koleinami przemy ku naszemu celowi. Zaczynają się wertepy, koryta wyschniętych rzek, które póki co można pokonać. Pogoda się poprawia - zaczyna się upał.
Po z górą 2 godzinach dojeżdżamy do Kolcho. Nad Omo. Na miejscu jest już kilka innych aut. Pierwsza rzecz, która robi wrażenie to sama rzeka Omo, która wije się w tym miejscu bardzo pięknie. Wspaniała, majestatyczna Omo, o której tyle czytaliśmy. Płacimy za wstęp do wioski (500 birrów) i zaczynamy robić zdjęcia (po 3 birry za dorosłego, 2 birry za dziecko i 1 birr za niemowlęta). Karo to jeden z najbardziej kolorowych ludów Afryki. Pokrywają całe ciało kolorową glinką dla ochrony przed słońcem, ale też podkreślają swoją odmienność. Poczucia estetyki odmówić im nie można. W wiosce obecnie żyje około 500 Karo - pozostałe 2 wioski Karo to Dus i Labuko. Jednak jedynie Kolcho słynie z bajecznych widoków na rzekę.Większość mieszkańców wsi albo w szkole (dzieci), albo wypasa bydło (mężczyźni). Mimo to czujemy się nieco osaczeni - każdy chce zdjęcie, tzn. każdy chce zarobić na pozowaniu do niego. Prócz zapłaty za zdjęcia rozdajemy także lusterka i żyletki, które wzięliśmy ze sobą z Polski. Lusterka robią furorę. Ale po chwili już ich nie mamy - zostawiliśmy resztę w hotelu. Czekają na Mursich i Desaanech.
Po godzinie ruszamy w drogę powrotną, via targ w Dimece. Kilka kilometrów za wioską przy luksusowej (podobno) Murle Lodge zatrzymujemy się, bo widzimy dziewczęta Karo niosące na plecach gałęzie na opał. Robimy im zdjęcia, płacimy i jedziemy dalej. Po drodze widzimy strusie.