Taksówka-busik wprawdzie przyjeżdża, ale ma przebita oponę i trzeba wymienić koło. Cała ulica w tym uczestniczy. Potem objeżdżamy chyba wszystkie hoteliki w miasteczku, zbierając pasażerów naszego lotu. Lotnisko malutkie - dostajemy "pustą" kartę pokładową. Lot trwa 40 minut, co w porównaniu z 2 dniami jazdy samochodem warte jest zawsze rozważenia.
Po wylądowaniu w Addis-Abebie, bierzemy taksówkę za 100 birrów i jedziemy do Taitu. Jesteśmy trochę za wcześnie, pokoje jeszcze nie są gotowe. Idziemy coś zjeść. Oraz wypić pyszny sok. Bierzemy plecaki z recepcji i po chwili wychodzimy na miasto. Jakoś nie mamy ochoty na muzeum, tym bardziej, że szkielet Lucy od półtora roku jeździ po Stanach. To więc dzień na ostatnie, niespieszne zakupy.
Okazuje się, że chcąc to zrobić musimy niestety wymienić jeszcze trochę birrów. Zupełnie przypadkowo, na Churchill Street znajdujemy mnóstwo ni to sklepików z pamiątkami ni to antykwariatów. I to było dla mnie najsmutniejsze etiopskie doświadczenie. Wszystko bowiem, co w nich widzieliśmy powinno znajdować się w zagrodach plemion południa, a nie w stołecznych sklepach. Zawartością tych sklepów można by zapełnić niejedno muzeum etnograficzne: setki, tysiące przepięknych włóczni, maczug, masek, tarcz, rytualnych krzeseł, podgłówków, misek, dzbanów, biżuterii. Nieprzebrane ilości cudownych przedmiotów, które skupuje się za bezcen w dolinie Omo, by zapełniać przyhotelowe półki sklepów w dalekiej stolicy. Ogołocona z plemiennego dorobku cywilizacyjnego dolina Omo niedługo powita kolorowy plastik i bawełnę, której pola już teraz tak chciwie pochłaniają połacie dziewiczej sawanny. Z niesmakiem oddalamy się od sklepów. Wracamy do hotelu z nowymi paczkami kawy. Wiadomo, etiopska jest najlepsza! Czas pakować się, bo jutro nie będziemy już mieli pokoju, a samolot dopiero o 23.55…