Śpimy do godziny 9.00. Poduszki są strasznie twarde - tak to jest kiedy człowiek przyzwyczai się do swojej, domowej. ;) Ogólnie nie jest tak źle jak się spodziewałem. Hotel - podobny do innych hoteli, w których spałem. Tyle, że ten ma opinie tego z największymi tradycjami. Pogoda w Addis - wyśmienita. Jest ciepło - około 20 stopni, ale nie za gorąco. Na tej wysokości (około 2500 m n.p.m.) nie ma też komarów, więc i malarii. Żyć nie umierać!
Idziemy do Sharyem Tours (http://www.sharyemtours.com/), z którymi jedziemy na naszą wyprawę. Z Yemane - właścicielem Sharyem widzieliśmy się jeszcze w Warszawie i umówiliśmy się na cenę 130 USD/dzień za samochód i kierowcę + we własnym zakresie jedzenie i noclegi. Yemane częstuję nas kawą i dobijamy targu - tzn. płacimy mu pieniądze. Poza tym wymieniamy u niego nieco dolarów, bo na południu trudno znaleźć jakikolwiek bank, a o bankomatach już nie wspomnę. Wymieniamy także 40 USD na banknoty 1 birrowe - a to po to by płacić osobom, którym robi się zdjęcia. Dostajemy gotówkę i sortujemy w hotelu banknoty na 5 kategorii - ponoć Mursi chcą tylko "ładne" banknoty. Najgorsza kategoria przypomina szmatki lub pogniłe jesienne liście. Musimy je jak najszybciej wydać. :) Poznajemy też naszego przewodnika - Abey'ego. Ma tak dziwne oczy... nieco szatańskie. Ale chyba jest miły i mamy nadzieję, że będzie dobrym przewodnikiem.
Od Yemane dzwonimy do biura Ethiopian Airlines, by sprawdzić jaka jest cena i dostępność biletów lotniczych do Lalibeli. Okazuje się, że są, ale znów drogie - 240 USD/osobę. Yemane sugeruje nam wizytę w biurze Ethiopian. Zabiera nas tam Henoch, który dzień wcześniej odebrał nas z lotniska. W biurze Ethiopian obsługa w białych koszulach i pod krawatami - bardzo sprawna. Okazuje się, że bilety w 2 strony kosztują 119 USD/osobę. Zatem decydujemy się je kupić.
Wychodzimy jeszcze trochę na miasto. W pobliżu hotelu znajduje się katedra św. Jerzego. Wokół ławeczki i palmy. A ludzie modlą się tuż przy murach świątyni. Bo ta jest zamknięta w dni powszednie. Całują ściany i progi. Czekamy trochę na otwarcie małego muzeum - punktualnie o 14.00 kończy się przerwa obiadowa i możemy je zwiedzić. Płacimy 100 birów/osobę (LP podaje, że muzeum jest bezpłatne - już nie!). W muzeum znajduje się mnóstwo szat i sprzętów liturgicznych oraz insygnia koronacyjne (Menelika i Hajle Sellasje), ze złota, kamieni szlachetnych... Oglądamy podarowany Etiopii przez rosyjskiego cara dzwon (dziś pęknięty), a następnie ruszamy do środka katedry. Po zdjęciu butów zwiedzamy jej wnętrze. To tutaj koronowano Hajle Sellasje. Oglądamy też bębny i typowe tutaj laski. Przewodnik - dziadek po heine - inkasuje jeszcze 35 birrów i czule się z nami żegna. Ale warto było.
Kupujemy wodę (10 birr) i wśród tłumu ludzi (okolica, gdzie stoją taksówki i busy) wracamy do hotelu. Na ulicach widać dużo biedaków, żebrzących oraz trędowatych bez rąk i nóg. Widok jest porażający. W hotelowej restauracji decydujemy się na grillowanego kurczaka z warzywami (nie ma jak zacząć urlop w Etiopii od nie etiopskiego dania!) oraz piwo. Bardzo nam smakuje. Siedzimy na tarasie pod parasolami w ogródku kwiatowo-warzywnym. Trochę jak w ogrodzie botanicznym. Robi się coraz chłodniej - więc zakładamy polary. Płacąc staramy się wydać jak najwięcej "zgniłych" banknotów. Następnie idziemy jeszcze na internet (dla gości hotelu za darmo). Okazuje się, że Lufthansa opóźniła nam nieco powrót. Będziemy wracać o 23.55, a nie 22.55. Ale na to mamy jeszcze całe 2 tygodnie. Wracamy do pokoju i kładziemy się spać. Jutro rano pobudka!